Luty jest miesiącem pamięci o Teofilu Lenartowiczu. Urodził się bowiem (27) i zmarł (3) w lutym, miejscem jego urodzenia była Warszawa, a śmierci – Florencja. Poeta, rzeźbiarz, etnograf i konspirator, podejmował również próby w dziedzinie dramatopisarstwa.
Poeta jakże polski.

 

Poezja pełnych blasków nabiera dopiero podczas recytacji. Słowa zapisane są jak nuty. Musimy usłyszeć brzmienie instrumentów, skrzypiec, altówek, wiolonczeli, trąbek, fletów, fagotów, bębnów, aby w pełni delektować się skomponowanym utworem muzycznym. Nie wystarczy popatrzeć na nuty, nawet jeśli ktoś ma słuch absolutny i potrafi je płynnie czytać. Bezgłośne czytanie wiersza, to namiastka utworu, ale nie pełny utwór. Nawet odczytywanie na głos jeszcze nie wydobywa wszystkich obrazów i myśli, ponieważ skupiamy się na znakach, a nie na tym, co one ukazują.

 

Poezję należy recytować z pamięci. Język polski posiada wyjątkowe walory dźwiękowe, jest bowiem bardzo onomatopeiczny (dźwiękonaśladowczy). Jakże ubogie dźwiękowo jest francuskie słowo «le son» w porównaniu z polskim «dźwięk», które znaczy dźwięk i jakże dźwięcznie brzmi. Geniusze słowa polskiego dobrze o tym wiedzieli. Dlatego tak rozkosznie słucha się ich wierszy, gdy ktoś umie deklamować.

 

Wiedział o tym również Teofil Lenartowicz, mistrz stylu prostego, którego wiersze, jak piosenki, trafiały do ludu, ubarwiając szarość i trud życia. Dla przeintelektualizowanych współczesnych mądrali, oderwanych od ojczystego pnia, są one może zbyt proste, by nie powiedzieć, prostackie. Ciągle jakieś strumyki, kukułki, bociany, gaiki, kaliny, pastuszkowie i słomiane chaty, czasem dworek biały. Czy to nie nazbyt swojskie, sielskie i sentymentalne?
Tylko dla kogoś, kto jest z naszego kraju i z naszej przyrody wykorzeniony albo... jeszcze się nie zakorzenił.

 

Na Lenartowicza spadały gromy za to, że brakuje mu talentu i że jest... «klerykałem». Gdy na uniwersytecie w Bolonii został profesorem literatury słowiańskiej, niektórym bardzo się to nie podobało. Lenartowicz pisał: «Nazywają mnie klerykałem w Polsce, a we Włoszech minister oświecenia w imieniu narodu ozdoby jakieś honorowe mi przysyła za miłość tej Matki, za którą mnie tam w kraju jej synowie policzkują. Z kraju przysyłają mi listy anonimowe najpodlejsze, skąd i za co ta nienawiść?» (1883). Nie po raz pierwszy ta szczera i ofiarna miłość do Polski natrafia na barierę wrogości i zawiści. Również i dzisiaj. Od kogo ona mogła płynąć? Kto podsycał tę nienawiść? Czy rzeczywiście «swoi»?

 

Rzeźba autorstwa Teofila Lenartowicza, poświęcona włoskiemu oficerowi Stanisławowi Bechiemu, uczestnikowi powstania styczniowego, rozstrzelanemu przez Rosjan we Włocławku

Podczas wykładów z literatury słowiańskiej na uniwersytecie w Bolonii znaleźć się mogło nawet 1000 uczestników. Lenartowicz mówił po włosku, na sali stało popiersie Adama Mickiewicza (dłuta Wiktora Brodzkiego, docelowo znaleźć się miało na Kapitolu). Bardzo interesująco brzmieć musiał fragment poświęcony donosicielom rzymskim i karze, jaka ich spotkała za panowania Trajana. «Pliniusz Młody opowiada, sławiąc imperatora Trajana, o rodzaju kary na donosicieli (szpiegów rzymskich): Mnóstwo tych nikczemników, których złośliwość stała się powodem wygnania tylu szlachetnych rodzin za Domicjana i Nerona rządów, dekretem Trajana skazanych na okrętach bez masztów odepchnięto na burzliwe morze, Posejdonowi zostawiając dokonanie na nich kary. Barki te w oczach zgromadzonych tłumów ludzi porywał wicher, niosąc w strony niewiadome i roztrącając o nagie skały niezamieszkałych brzegów, na których rozbitki kończyli życie, przeklinając niesprawiedliwie zasłużoną karę, jak niegdyś zasyłani tam szlachetni sprawiedliwie skarżyli się na wyroki okrutnych imperatorów». Lenartowicz mówił o tych bolesnych wydarzeniach w kontekście ówczesnej sytuacji w Polsce.

 

Czy przez te dwa tysiące lat wiele się zmieniło? Ilu szlachetnych ludzi zostało pokrzywdzonych przez «donosicieli» i «szpiegów», również w naszym kraju? Po wykładzie słuchacze skandowali «Niech żyje Polska, niech żyje Italia». Gazety włoskie określiły wykład Lenartowicza jako «splendida» – doskonały (1879).

 

Nasz poeta i profesor był człowiekiem o wysokich walorach moralnych, był dzielny, mimo samotności i trawiącej go tęsknoty za krajem. Wiadomo, jak wielu naszych emigrantów odbierało wówczas sobie życie, nawet Ordon, osławiony przez Mickiewicza wierszem «Reduta Ordona», wcale nie zginął w walce, ale po latach, jako emigrant, sam targnął się na własne życie. Emigranci mieli odciętą drogę do Polski, a nadzieje na odzyskanie niepodległości rozwiewały się z każdym rokiem, miesiącem, dniem. Rozpacz i bezsilność. Lenartowicz pisał w liście: «Gdybyś wiedziała, z jakimi trudnościami walczyć potrzeba, żeby to nędzne życie wlec, a obok tego nie spodlić się, nie poniżyć pochlebstwem, nie splamić zarywaniem, oszustwem, bah!» (1868). Czyż można sobie dziś wyobrazić człowieka o tak subtelnym poczuciu moralnym, który nie zrzuca na los odpowiedzialności za własne decyzje? I który stawia sobie tak wielkie wymagania: żyć bez podłości, przymilania się, bez kłamstwa i oszustwa. Niby to takie proste i oczywiste, ale jakże trudne.

 

I był to człowiek bardzo skromny, pozbawiony jadu zazdrości. On jako jeden z pierwszych poznał się na wielkim talencie Sienkiewicza. W r. 1885 pisał: «U nas jeden pisarz, co ma serce, to Sienkiewicz… », ale dodawał «... i tego już żrą psy parszywe i bestie.» I nieco później (1887) «Pytasz mnie, Droga Pani Teklo, co myślę o Sienkiewiczu. Geniusz jest, a siła kreacyjna potężniejszą od wszystkich, jakich mieliśmy autorów. Fenomen w czasach tak arcyniepoetycznych. Nie tylko w Polsce, ale w całym świecie cywilizowanym równego sobie nie ma. Czytam i wiem, co jest».

 

Piękna postać ten nasz Teofil Lenartowicz, miły, szlachetny, rozsądny i jakże polski.

Samotny lirnik

 

Na emigracji spotkać można wielu różnych ludzi. Niektórym się powiodło, dopracowali się majątku, zdobyli uznanie, mają zgodną rodzinę. Innym się nie udało, może i zarabiają więcej niż w Polsce, ale zawodowo zostali zdegradowani, albo też mają świetną pozycję, ale za to rodzina się rozpadła. Niektórzy, ba, wielu nawet! jest na obczyźnie samotnych.

 

Samotnym można być również we własnym kraju, ale na emigracji owo poczucie samotności jest zwielokrotnione, wydaje się większą przepaścią niż jest w rzeczywistości. Idealizując bliskich, pomniejszamy nowe miejsce i nowych ludzi. Z drugiej jednak strony samotność może być bardzo twórcza, uwrażliwia człowieka na , które normalnie przeoczamy, a dzięki dystansowi, możemy lepiej rozpoznać kontury swojej ojczyzny. Mimo wszystko samotność potrafi być bardzo dokuczliwa i nie jest to stan normalny, o który należy zabiegać. Nie znaczy to, że życie w tłumie jest godne naśladowania, w tłumie człowiek staje się bardzo powierzchowny, zatraca osobowość i wrażliwość, a nawet, wbrew pozorom, może być bardzo samotny. Chodzi przede wszystkim o rodzinę i przyjaciół, którzy są tak bardzo potrzebni, że właśnie po nich lub do nich tęsknimy, gdy jesteśmy sami.

 

Dla ludzi utalentowanych samotność jest jakimś niezwykłym wyzwaniem. W bólu samotności kształtów nabierają genialne dzieła, które być może nie powstałyby w prozie życia. Wielkim i genialnym emigracyjnym samotnikiem był Cyprian Kamil Norwid. Mało kto jednak pamięta, że samotnikiem był również nasz «mazowiecki lirnik» Teofil Lenartowicz (ur. 1822). Pod koniec lat czterdziestych musiał opuścić Polskę, by udać się na emigrację. Ciążył na nim wyrok obu zaborców, najpierw rosyjskiego, potem i pruskiego. Wyrok wydany w Berlinie (1850) brzmiał: «Jeżeli by emigrant Teofil Lenartowicz powracał kiedykolwiek w granice państwa pruskiego, będzie skazany na lat 2 ciężkiego więzienia w fortecy i wydanie w ręce władz rosyjskich» (Listy Teofila Lenartowicza do Tekli Zamorskiej 1861-1893, Warszawa 1978, s. 98).

 

Później w 1869 r. doszedł drugi jeszcze wyrok za «przestępstwo prasowe», «naruszenie spokojności publicznej», tym razem był to już «tylko» rok ciężkiego więzienia. O powrocie do kraju nie było więc co marzyć. Lenartowicz początkowo przebywał kilka lat w Paryżu (1852-1855), potem przeniósł się do Rzymu, a w końcu osiadł we Florencji, gdzie poślubił przyrodnią siostrę Celiny Szymanowskiej, Zofię, która po kilku latach, jak i jedyne ich dziecko, zmarła (1870). We Florencji pozostał do końca życia (1893). Był nie tylko poetą, ale utalentowanym rzeźbiarzem.

 

Przez cały czas na emigracji dokuczała mu samotność. Pisał w r. 1862: «Jestem sam jak palec, bez krewnych, bez nikogo absolutnie z przyjaciół, na kogo mógłbym liczyć w najgorszym razie...» Później, po latach (1880), dodawał: «Pytasz mi się, Droga Przyjaciółko, z kim żyję? Z nikim. Mam starego biednego włóczęgę, z którym dzielę się moją biedną strawą i ten mi do druku moje wiersze przepisuje. Oto moje towarzystwo. [...] Korespondencje jedne przerywają monotonię życia. Z Polaków przejezdnych nikt nie wstąpi, nikt się nie zapyta. Jestem na indeksie u panów, a biedni nie wojażują» (s. 264). Ktoś, kto zna polską duszę, z jej radością, otwartością i gościnnością, co znalazło swój najpełniejszy wyraz w «Panu Tadeuszu», może sobie wyobrazić, jak bardzo samotność na obczyźnie może być uciążliwa.

 

Mimo to Lenartowicz dużo pisał i dużo myślał. Choć mieszkał na obczyźnie, z dala od kraju, to żył przede wszystkim naszymi,  polskimi sprawami. Natchnieniem był ów niezwykły duch polski, tak bardzo inspirujący do tworzenia. «Jest przy mnie duch jakiś, który spisywać mi każe ostatnie echa bohaterów polskich i pod jego parciem piszę...» – wyznał w r. 1870.

 

Samotność może być dokuczliwa, ale nie musi być nudna. Na przykładzie Norwida i Lenartowicza widzimy, że ich samotność wypełniona była bardzo intensywnym życiem duchowym. Interesujące lektury, przebogata korespondencja, własna twórczość, to wszystko nabierało specyficznego wyrazu, rysując nietuzinkowe osobowości. Dlatego z tymi ludźmi, za pośrednictwem ich dzieł, człowiek wrażliwy ma ochotę przebywać i dzisiaj, znajdując tam wiele celnych, głębokich i pięknych refleksji czy spostrzeżeń. Zaczyna rozumieć i cenić samotność nie jako ucieczkę od świata, ale jako uczestnictwo w świecie – w jego najdogłębniejszym, właśnie duchowym wymiarze.

 

Jego twórczość ceniło sobie wielu polskich pisarzy, nawet sam Adam Mickiewicz, a także Józef Ignacy Kraszewski, z którym Lenartowicz przez lata korespondował. Aleksander Fredro tak pisał:

«Czemuż czuję w cierpieniu
łagodzące tony?
Ach, tak teraz pamiętam, one mi
się nie śnią,
Toś ty mnie wczora swoją
ukołysał pieśnią,
Co oddechem prostoty tak czysto,
tak szczerze
Budzi nadzieję serca i serca
pacierze...
Dzięki ci za nią, dzięki, droższa
kropla wiary,
Niż losów na tej ziemi
promieniste dary.
Ona po krwawym świecie zawsze
czysta spływa,
Znosi się nad zwaliska i w Bogu
spoczywa».

 

Jakże piękne świadectwo o człowieku, który w swej samotności, pozbawiony rodziny, przyjaciół i ojczyzny, nie popadł w rozpacz, przeciwnie, potrafił innym dodawać nadziei.

Piotr Jaroszyński

Magazyn Polski, nr 2, luty 2019

http://piotrjaroszynski.pl/felietony-wywiady/1859-teofil-lenartowicz-mistrz-stylu-prostego